Kazimierz Marcinkiewicz

Przekrój / 29-04-2009

"Cykl: XX lat wolności - wywiady z premierami po 1989 roku". Wywiad z jedenastym premierem - Kazimierzem Marcinkiewiczem.

Skąd Jarosław Kaczyński wytrzasnął po wyborach 2005 roku Kazimierza Marcinkiewicza na premiera?

- W czasie wyborów PiS zamówił badania opinii publicznej. Wynikało z nich jednoznacznie, że jeżeli Jarosław Kaczyński zostanie premierem, to Lech Kaczyński nie wygra wyborów prezydenckich. Prezes PiS miał więc pełną świadomość, że nie może stanąć na czele rządu. Dlatego rozważał trzy kandydatury: Ludwika Dorna, Zbigniewa Ziobry i moją.

Dorn i Ziobro mogli wyrosnąć na partyjnych rywali.Marcinkiewicz to osoba, która nie podskoczy. Czy tak kalkulował Jarosław Kaczyński, stawiając ostatecznie na pana?

- Ludwik Dorn miał bardzo silną pozycję w PiS. Był chyba jedynym człowiekiem, który mógł powiedzieć Jarosławowi różne rzeczy prosto w oczy. Mimo to wszyscy wiedzieli,że jest w partii tylko tym drugim. Ziobro przeciwnie - nigdy nie przeciwstawiał się Kaczyńskiemu, zawsze był mu posłuszny. Dlatego myślę, że nie obawa przed wewnątrzpartyjną konkurencją zdecydowała o wyborze mnie na premiera. Dorn i Ziobro zajmowali się podobnie jak prezes sprawami wymiaru sprawiedliwości i bezpieczeństwa. Ja miałem być wartością dodaną. Stałem za przygotowaniem programu gospodarczego PiS i programowo byłem bliżej Platformy Obywatelskiej, z umiejętnościami łączenia różnych środowisk. Taki „liberał Tusk” w PiS-ie.

Czyli wybór pana był ruchem pod koalicję PO-PiS.

- Jarosław Kaczyński nie podejmował wówczas decyzji dotyczących koalicji. Liczyła się tylko wygrana brata. Wybór mnie był wyłącznie ruchem pod zwycięstwo w wyborach prezydenckich. Nawet PR mojego rządu miał być pod to skrojony,jeżdżenie po Polsce, rozmowy z Platformą.

Po wyborach prezydenckich, gdy Lech zameldował Jarosławowi wykonanie zadania, okazało się jednak Kazimierz Marcinkiewicz nie będzie ślepo realizować zadań PiS.

- Jeśli prześledzić to, co wydarzyło się w ciągu dziewięciu miesięcy mojego urzędowania, to okaże się, że bardzo skrupulatnie realizowałem program PiS:sądy 24 godzinne, informatyzacja wymiaru sprawiedliwości, powołanie CBA, pakiet programu prorodzinnego,reforma energetyki, zwiększenie inwestycji zagranicznych, obniżenie podatków do18 i 32 procent choć dopiero w tym roku weszło w życie, to były decyzje mojego rządu. Ba, nawet przygotowanie rozwiązania WSI. Wszystkie sztandarowe projekty PiS.

Jednak słupek popularności rósł panu za szybko.Poparcie na poziomie 70 procent musiało niepokoić prezesa PiS.

- Na przełomie stycznia i lutego 2006 roku, trzy miesiące po wyborach przygotowaliśmy wszystko do rozwiązania parlamentu. Tak ułożyliśmy sprawy związane z budżetem państwa, że został on uchwalony z 
opóźnieniem konstytucyjnym, co dawało realną szansę prezydentowi na rozwiązanie parlamentu.Zgodził się na to Jarosław Kaczyński. Szykowaliśmy już spoty wyborcze. Cała kampania stu dni mojego rządu 
była przygotowana pod kampanię do wyborów parlamentarnych. Sondaże wskazywały, że PiS wygrałby te wybory w sposób gwarantujący samodzielne rządzenie. Jednak w noc poprzedzającą podjęcie i podpisanie kluczowej decyzji, w pierwszych dniach lutego do Jarosława Kaczyńskiego przyszedł Andrzej Urbański i zadał pytanie, o to kto wygra te wybory: PiS Jarosława Kaczyńskiego, czy PiS Kazimierza Marcinkiewicza. I prezes przestraszył się odpowiedzi na to pytanie. Zrezygnował z pojęcia walki wyborczej.

Pan był wtedy krótko po zwycięstwie w Brukseli w sprawie unijnego budżetu i słynnym: Yes,yes, yes!

- To, że ten szczyt będzie kluczowy dla mojego rządu, dla tego jak będzie postrzegany, zrozumiałem już w pierwszych dniach po zaprzysiężeniu. Podczas spotkań, które odbyłem z ustępującym premierem Markiem Belką. W trakcie kilku rozmów Belka opowiadał mi o najważniejszych sprawach w państwie, działania będących w toku, dzięki czemu mogłem „wskoczyć w buty” premiera z biegu. Wtedy też zrozumiałem, o co będziemy grać w Brukseli. Z Radkiem Sikorskim, Ryszardem Schnepfem i Stefanem Mellerem rozpisaliśmy zadania. Mnie udało się „złapać chemię” z Angelą Merkel, Meller zajął się Francją, razem ze Schnepfem Wielką Brytanią i Hiszpanią. Przygotowywaliśmy grunt pod negocjacje. Potem był już szczyt - pięćdziesiąt godzin bez snu i blisko 60 miliardów euro zapisanych dla Polski w unijnym budżecie na lata 2007-2013. Teraz z tego korzystamy i ratujemy naszą gospodarkę w czasach kryzysu. Te pieniądze zmieniają Polskę, penie ten sukces jest porównywalny z przystąpieniem Polski da NATO i UE.

Podobno właśnie na tym szczycie uwierzył pan w siebie.

- To prawda. Uwierzyłem, że warto walczyć o wszystko, że można zmieniać nasz kraj,że można rządzić dla ludzi.

O rządzenie bez kierowania prezesa Kaczyńskiego z tylnego siedzenia.

- Choć sytuacja może pozornie wydawać się podobna do tej z czasów rządu AWS, w moich relacjach z Jarosławem Kaczyńkim nie było związku jaki łączył premiera Jerzego Buzka z Marianem Krzaklewskim. Wiem coś o tym, bo pracowałem w rządzie Buzka jako szef jego gabinetu politycznego, co okazało się moim politycznym uniwersytetem,ale jednocześnie uświadomiło mi, co to znaczy, gdy premier jest na twardym łączu z szefem partii. Dlatego, gdy sam zostałem premierem, postanowiłem, że nie będzie takiego twardego łącza z prezesem PiS. Spotykaliśmy się dwa razy w tygodniu, a potem tylko raz.

Czy firmowanie paktu stabilizacyjnego PiS z LPR i Samoobroną przez Jarosława Kaczyńskiego było jego decyzją, czy to pan nie chciał dać twarzy takiej koalicji?

- Jedno i drugie. Ja uważałem, że ze złymi ludźmi Polski się naprawi. Bo Giertcych chciał zmian, ale innych niż w programie PiS, a Lepperowi nie chodziło o zmiany tylko o władzę. Prezes Kaczyński wiedział, że nie 
chcę firmować tego paktu, lecz równocześnie zrozumiał, że dla niego może to być szansą na utrzymanie pozycji lidera politycznego, który rozdaje karty. W tym czasie jedynymi ministerstwami, w których Jarosław Kaczyński miał bezpośrednie przełożenie było ministerstwo sprawiedliwości Ziobry i spraw wewnętrznych Dorna.

Do czasu. W lipcu 2006 Kaczyński dokonał szybkiej wymiany na stanowisku premiera. Mówiło się, że bezpośrednią przyczyną było tajne spotkanie Tusk-Marcinkiewicz, o którym prezes PiS nie wiedział.

- Za toja już w czerwcu wiedziałem, że Lech Kaczyński przygotowuje grunt pod wymianę,którą przeprowadzi Jarosław Kaczyński. Lech Kaczyński nigdy nie pogodził się z tym, że jego brat nie jest premierem. Nie podobało mu się też to, że prowadziłem samodzielnie całą politykę europejską. Owszem dostawałem od niego listy, instrukcje, byłem wzywany do pałacu, ale polityki europejskiej nie oddałem, nie uległem. I myślę, że ta nieuległość stała się głównym powodem zdenerwowania Lecha Kaczynskiego a w konsekwencji walki ze mną i zdjęcia mnie ze stanowiska premiera. Dlatego czując pismo nosem, zdecydowałem się na o spotkanie z Donaldem Tuskiem. Próbowałem wzmocnić swoją pozycję, nie od strony poparcia społecznego, bo to miałem, ale możliwości działania politycznego.Chciałem przestraszyć Jarosława Kaczyńskiego, że z częścią PiSu i poparciem Platformy mogę utrzymać się u władzy. Tusk jednak zwlekał ze spotkaniem.Zdecydował się na nie dopiero wtedy, gdy dostałem sygnał z otoczenia Romana Giertycha, że Jarosław jest bliski podjęcia decyzji o wymianie premiera. Prezes po prostu sondował to rozwiązanie u wicepremiera Giertycha. Poleciałem do Sopotu. Okazało się, że był to 
krok wykonany za późno. Na następny dzień zaplanowano komitet polityczny PiS, na którym mnie odwolano.

Zawrócono pana wtedy z lotniska.

- Miałem lecieć do Chorwacji z państwową wizytą, ale okazało się, że muszę stawić się na komitecie politycznym. Ze strony prezesa PiS to było granie już nie tylko partią, ale państwem.

Podobała się panu Polska premiera Kaczyńskiego?

- W jego rządzie pozostali ludzie których praca dla rządu była moim pomysłem,pomysłem do którego musiałem przekonywać braci, tacy jak Prof. Zbigniew Religa,Grażyna Gęsicka, czy Andrzej Mikosz. Patrzyłem jednak na to co się dzieje i zadawałem pytanie: dlaczego? Skutecznie realizowałem program PiSu. Mogę stanąć z podniesionym czołem do porównania wykonanej pracy przez mój rząd i rządy moich następców. Niech powiedzą czyny a nie wyobrażenia o nich. Nie zajmowałem się wprawdzie podsłuchami i prowokacjami, ale z punktu widzenia interesu państwa trudno tę zmianę wytłumaczyć. Może tylko dla lepszego samopoczucia prezydenta. /Oczywiście nie powiem że samopoczucie prezydenta nie jest ważne,ale w państwie demokratycznym nie jest racją stanu/.

Uznali, że to jedyna okazja, by sięgnąć po pełnię władzę od czasu, gdy taką szansę stracili doradzając na początku lat 90.prezydentowi Wałęsie?

- Chyba tak.

Przekazał pan władzę Kaczyńskiemu tak jak panu Marek Belka?

- Nie był tym zainteresowany. Przyleciałem na przekazanie władzy, ale było to przekazanie tylko dla kamer. Nowy premier nie chciał wysłuchać tego, co miałem mu do powiedzenia.

Ta lekcja pokory dawana panu przez prezesa PiS trwała aż do wyborów prezydenckich miasta Warszawy.

- W tej kampanii walczyłem nie tylko z Hanną Gronkiewicz-Walz i PO, ale z PiSem Kaczyńskiego. Miałem gwarancje wprowadzenia 1/3 radnych na listy wyborcze, a ostatecznie nie znalazła się na nich ani jedna rekomendowana przez mnie osoba.Kaczyński ufał tylko zakonowi PiS, nawet gdy byli to nieudacznicy. To tak jak walka z wiatrakami. W pewnym momencie doszedłem do przekonania, że w zmieniającym się PiS-ie, partii zawłaszczającej państwo i wojującej ze wszystkimi, wszelkimi dostępnymi środkami nie ma dla mnie miejsca. Dlatego odszedłem z polityki. Pewnie na zawsze. 

rozmawiała Aleksandra Pawlicka - tygodnik „Przekrój”